Dziadunio poczciwym i pracowitym człekiem był, Bunia mu w tej gospodarczej pracy ochoczo i z sercem oddanym pomagała (choć z tego pieniędzy i szczęścia prawie nic nie miała, na starość tylko bardziej zgorzkniała – no, ale ta historia nie o tym).
W zasadzie każdy szanujący się rolnik oprócz krowy, siania zboża, sadzenia ziemniaków, zawsze cosik se nastawiał (nie chodzi o stawy) i onegdaj coś pędził (i nie tylko bydło z łąki na łąkę) ale, że Bunia gderliwą babą bywała, Dziadunio se butel we sianie w stodole skitrał. Owoców nazbierał, drożdże i cukier pewnikiem z domowej kuchni, cicho, sukcesywnie podpitalał. Lato tego roku było upalne, to buzowało w butlu aż miło. Dziadunio z kumpelami pilnie bombelów pilnował. Kiedy owoce się wyeksploatowały Dziadzio – jak na specjalistę przystało – owoce odcedził a trunek, bo ponoć moc słabą miał, w bulgulatorze przepędził. Sam nie był przy tym dziele, bo to jeszcze czasy ludzkie trwały, to i do siana i do sr****a kamratów nie brakowało. Zbyt wiele samogonu po tej akcji nie zostało, bo chopaki próbowali, próbowali a mocy wyczuć nie mogli. Gdy Bunia ze miasta wróciła nerwa nie miała, gdyż Dziadunio wsio pozamykał i spał jak dziecko.
Wschodu słońca doczekał się kolejny dzień piękny, jeno Dziadunia głowa jakby jej kamieni kto w nocy nawkładał. Gospodyni zatem pierwsza wstała, co by obrządku powinność się stała. Podśpiewując sobie pod nosem coś na nutę „Chwalcie łąki umajone” zbladła kurnik otwierając, bo tam pomór, pięćdziesiąt kur pokotem leży ledwo zipią. Bunia w płacz, że zaraza na dom jej spokojny spadła, ale że to zaradna kobita była, łzę otarła, nos w fartuch wysmarkała, do parnika wody nalala, za tasak się wzięła i tak 10 głów spadło jak burza po upalnym dniu. Po tej dyszce ciśnienia jakby spadło. Bunia z rozpaczy się wygrzebała niczym ta nieszczęsna kura z piachu i w te pędy do krowy, bo to pora dojenia była. Z wiadrem ocynkowanym, co się w nim promienie słońca mienią brylantami, leci babina i stajnię otwiera, a tam! Jezu Kryste i Święta Matulu: Mućka najukochana na żłobie leży, ledwo żywa z jenzorem do ziemi prawie i tylko mruczy jak rozżalona opuszczona kochanka. Bunia ino za serce się złapała, o ścianę oparła bo duch z niej ulatał. Do kranu, co ze ściany wychodzi podchodzi, by twarz zimną wodą zlać, bo myśli, że to sen jaki zły, koszmar i tak na tych miętkich nogach idzie się ocucić. Patrza w bok a tam trzy świnie, jedna na drugiej leżą i tylko po czkawce poznać można, że jeszcze dychają bo chepią niemiłosiernie.
O tego już Bunia nie uniesła, leci przez podwórko, gumaki gubiąc prawie i krzyczy: – Jak Boga kocham, plaga egipska, Pandory Puszka, Apokalipsa! Dziadunia krzyk wyrwał z wyra, o kamieniach we łbie zapomniał i biegiem do Babki. Jak się okazało Dziadunio, by ślady z butla do Buni oczu nie trafiły, wziął on był skarmił nimi dobytek i żadna to Apokalipsa nie była tylko schlało się gospodarstwo na amen. Oprócz tych dziesięciu kur wszystko przeżyło. Kury tydzień tak dogorywały, świnie ze dni cztery tak czkały, a krowa po dwóch dniach jak nowa była. Jeno Dziadunio op*****ol konkretny dostał i na tego kaca dzień cały te trupy skubał.
Eliza Grzeszczuk / „ELAJZA”